Backstage...dla wyjątkowo odpornych.

grudnia 04, 2022

  


 

      W ten gorący, przedświąteczny okres koncertów, występów, pokazów i imprez wszelakich zapraszam za kulisy...  tam bywa często o wiele ciekawiej niż na scenie. Za każdym razem "nie umiem się nadziwić, namilczeć się temu" (Wisława Szymborska), że z rozmigotanych, rozwibrowanych, naszpikowanych przeciwnościami puzzli to wszystko nam się finalnie spina. Schody i labirynty natury psychologicznej, technicznej, przestrzennej, organizacyjnej piętrzą się i rozrastają do ostatnich minut przedstawienia. To gotowy materiał na serial , komediowy horror. 

 

 

Myślę, że i ja kilka odcinków bliskich temu tematowi wrzucę. 

    Generalnie , i tak już zazwyczaj turbodoładowani energią mali wykonawcy, podczas WSZYSTKICH występów mają potrojoną dawkę adrenaliny, która musi mieć ujście. Jak wiadomo, czas przed wyjściem na scenę jest mocno napięty, trzeba dopilnować wielu spraw - fryzury, kostiumów, dodatków, rekwizytów, baletek...a wśród obsady nastroje bardziej imprezowe niż ...hm...wykonawcze. Niejeden pomocnik - ochotnik  "spoza branży" poległ na tym polu walki. Opanowanie rozentuzjazmowanej ekipy za sceną jest bez wątpienia psychologicznym wyczynem. Niekiedy udaje nam się zorganizować wesołe animacje, by ten czas minął  bardziej atrakcyjnie ale zazwyczaj w ferworze przygotowań, błyskawicznych przebiórek i wielu wyjść na scenę , nie ma na to kompletnie czasu.

 


 

        Mam już zapewne "trzecie oko", które wśród kolorowego tłumu dostrzeże niezapięty guzik, źle zawiązaną wstążkę czy wysuwajacą się spinkę, która grozi runięciem głowy renifera na sceniczne deski. Bywają zabawne sytuacje, kiedy pomagają nam troskliwie i z sympatią mamy, przyjaciele zespołu...i na przykład kostium jest założony tył na przód albo w innej ciekawej konfiguracji. 

            Milusińscy przyprawiają nasze emocje   zróżnicowanymi przyprawami, zawsze ktoś czegoś nie ma, albo zgubił, "zgubiło się" albo było i teraz nie ma...Przed każdą imprezą sprawdzam kilkaset razy wszystkie torby, pokrowce na kostiumy, pudła z rekwizytami...ale oczywiście bywa, że czegoś zapomnimy 

i trzeba pod presją czasu stylizować na szybko żeby nie było afery. 

 

    

         Wartkich emocji, o najwyższym natężeniu dostarcza często aspekt techniczny. Myślę, że nikt , kto nigdy nie był w oku cyklonu , nie jest w stanie  wyobrazić sobie, w jakich często bywamy tarapatach. Urządzenia są nieprzewidywalne, podobnie jak niektórzy  zarządzajacy nimi realizatorzy. Ze wspomnień przytoczę bardzo ważny koncert w dużym obiekcie sportowym. Nośniki dźwięku, na jakich odtwarzaliśmy muzykę, MINI DYSKI, za nic nie chciały "odpalić". Nad sprzętem nagłośnieniowym bardzo wysokiej klasy, który należał do jednego z polskich wokalistów, stanęło kilka tęgich głów...impreza wisiała na włosku. Okazało się, że  przyczyną  niemocy była duża wilgotność powietrza i nośniki po wysuszeniu pod suszarkami łazienkowymi do rąk, zadziałały bez zarzutu.Wpadłby ktoś na to?

     

 


 

    Podczas naszego hiszpańskiego artystycznego lata, dojechaliśmy do wielkiego parku wodnego, w którym mieliśmy umówiony występ i okazało się, że nie zabraliśmy z Polski miksera . Pan Pędziwiatr, czyli mój Tato z kompozytorem Zbychem Piaseckim   pognali na zakupy do Barcelony...ale sklep im zamknięto przed nosem. Sytuacja była niezręczna ale przekuta w sukces bo dzięki temu zyskaliśmy drugi dzień pobytu w zjawiskowym parku wodnym, występując w nim w dniu kolejnym.

        


 

     Inna "międzynarodowa" niespodzianka przytrafiła nam się podczas festiwalu w Rimini. Zainicjowaliśmy wspólną, finałową, festiwalową zumbę dla kilkuset wykonawców i chwilę przed "galówką" okazało się , że zaginęła płyta z muzyką. Na szczęście tym razem nowe technologie zrobiły ukłon w kierunku sztuki. Nasz realizator dźwięku "odkopał" utwór i przesłał nam pod gorące włoskie słońce. 

 


     

    Kultowa, backstagowa  anegdota sprzed lat to koncert, na który pojechały dwa autokary Pędziwiatrów. Stoimy juz w kostiumach, gotowi do wyjścia...ponad sto kilometrów od Łodzi. Nasz cudowny maestro Andrzej, wybitny pedagog wokalny z ponadziemskim stoicyzmem pyta szefową Pędziwiatrów "jak długo jechałby do Łodzi i z powrotem...bo ...nie zabrał minidysków z muzyką"...działo się...działo...ale wystąpiliśmy, "bazując" na roboczych płytach jednej z choreografek. 



     Los bywa przewrotny bo maestro Andrzej ratował mnie z opałów, kiedy na nagranie do programu w TVP zamiast pełnych playbacków, zabrałam podkłady . Na dodatek moja wokalistka była przeziębiona, więc klapa totalna. Pamiętam, że to był październik, w stresie co chwilę dzwoniłam do Pana Andrzeja, który stał chyba na każdych światłach. Do studia "wjechał" już nawet św.Mikołaj, wtedy programy nagrywano z dużym wyprzedzeniem, ale udało się. 

 

        

    Jeszcze ciekawiej bywa na imprezach, podczas których występujemy gościnnie. Świat realizatorów , dźwiękowców jest niewyczerpalnym źródłem wielowymiarowych emocji. Rozumiem ich, mają niełatwą profesję, z wielu względów i staram się nie być uciążliwą, upierdliwą panią X , która sterczy ze swoimi  muzycznymi "kawałkami"  (uh....nie cierpię tego określenia) ale...jeszcze nie opanowałam do poziomu nawet średniego dialogu z oponentami po tej stronie koncertowej mocy. Zazwyczaj pojawiam się " nie w tym momencie" , albo powinnam mieć własnego laptopa, albo sprzęt odczytuje utwory losowo albo odczytuje format mp3 a wave już nie...nawet najlepiej przygotowana, wychodzę na obskuranta.


 

       

     Wczorajsza, bardzo piękna skądinąd impreza, w popularnym w Łodzi obiekcie, również balansowała  na krawędzi technicznej mocy. Nie chciało zabrzmieć, no nie chciało...  na sali były już zgromadzone nasze występujące dzieci, ich  rodzice, próba opóźniała się a godzina wejścia widzów niebezpiecznie przybliżała. Nie uodporniłam się w takich momentach, w świetle trudności sytuacji na "wyrwane" niekiedy z kosmosu pytania i kreowanie  nieistniejących problemów . W końcu zabrzmiało, może nie do końca tak, jak powinno ale trzeba wejść w oko cyklonu, by poczuć jak wieloaspektowo zmagamy się z zakulisową rzeczywistością. 

    Psotny Puk  nigdy nie śpi, potrafi wywinąć numer w najmniej spodziewanym momencie. Jak choćby podczas premiery musicalu "Flakonik Apolonii czyli cuda w tej budzie" (Teatr im. S.Jaracza w Łodzi) tuż przed podniesieniem kurtyny "rozpłynął się" w teatralnym kurzu tytułowy flakonik, z którego główna bohaterka "szerzyła"  talent. Rekwizyt diabeł ogonem przykrył, nieźle się wówczas wszystkim premierowe ciśnienie podniosło. Taki bezcenny flakon z ENERGIĄ UKOJENIA, chętnie nabędę, za każdą cenę, by nadużywać w momentach przedkoncertowej opresji.

 

 



Zobacz także

0 comments